Monday, January 19, 2009

Kilka słów o podróży Buenos Aires - Puerto Madryn. Jedzie się 18 super-godzinek autokarkiem i poznaje mnóstwo ciekawych osób. Zanim jeszcze ruszyliśmy, do środka wchodzi pan podobny do A. Nocioniego i rozdaje ulotki z definicjami alkoholu, marijuany, kokainy i heroiny, po czym mówi, że jest z takiej i takiej fundacji, był w więzieniu, był alkoholikiem i narkomanem, a teraz czas pomagać innym. Zbiera datki od pasażerów (którzy dosyć chętnie się dokładają), zabiera ulotki, prosi kierowcę o zatrzymanie pojazdu (w międzyczasie zaczęliśmy jechać) i wychodzi. Jedziemy niezbyt długo, stajemy nagle w jakimś parku. Pomocnik kierowcy wchodzi po 10 minutach na nasze piętro (na górę, tak, taki to był autokar!), bardziej żeby dotrzymać towarzystwa, niż żeby coś wyjaśniać. Na początek żart: ‘To koniec podróży’. Pasażerka przed nami odpowiada mu żartem:
- Co powie mój szef jak się spóźnię do pracy?
- Jak się nazywa twój szef?
- Carlito.
- Aaaa Carlito, to spokojnie.
Pożartowali, zalali mate gorącą wodą, nic się nie dowiedzieliśmy (w tym momencie my z kolei zaczęliśmy żartować, zakrywając trzy pierwsze litery nazwy naszego przewoźnika ‘Patagonica’ na oparciu fotela z przodu), ale za 15 minut autobus ruszył. Dało się nawet zasnąć, rano obejrzeliśmy fajny film z Kevinem Spaceyem i Samuelem L. Jacksonem (najlepsze było, jak ten drugi mówi przez walkie-talkie ‘Hello sportsfans’ do swoich kolegów z NYPD w momencie, w którym przejmuje kontrolę w przysłowiowej hostage situation). Nad ranem wyłączyli nawet klimę, więc dało się żyć.
Puerto Madryn to taka tutejsza Łeba. Może tylko trochę więcej gier plażowych się tu rozgrywa. Jest też grupa muzyczna indian z Peru, podobna do tej z warszawskiej stacji metra ‘Centrum’. Słońce tu pali (zachowujemy się jak mąż naszej argentyńskiej przyjaciółki z Dublina, niejaki Ale, który opowiadał, że za każdym razem, kiedy jest w domu na dworze i dusi się od upału, to szepcze do siebie: ‘więcej, więcej, dajcie mi tego więcej, na zapas, nie mogę się teraz poddać i zejść w cień’). Wieje też wiatr, wobec czego Basia rozpoczęła morderczy cykl treningu windsurfowego pod kryptonimem ‘ocho salidas’, czyli ‘osiem wyjść’:

1) rano powitanie morza (w tym też i ja uczestniczę, choć w samym morzu bardzo króciutko…)
2) po śniadaniu hop na deskę z wypożyczalni i walka (do zbułowania), a mąż opalando el cuerpo.
Jutro postaramy się sfotografować te zajęcia, a za parę dni (po zamknięciu cyklu windsurfingowego) jedziemy oglądać pingwiny: znowu musiałem wybłagać to u żony.

3 comments:

Anonymous said...

co to znaczy do zbułowania?
dobrze macie, to nie ma to tamto...kocham-mama mu

Anonymous said...

Franek nas nauczyl tego super sformulowania!!!

Anonymous said...

zdjęcie w kapturach bardzo ok!!!!